Biedna i niedoinwestowana oświata to w Polsce ciągle mit, którego niestety nie da się obalić. Gdyby szkoła była normalną instytucją szanującą swoje pieniądze, a nie korporacją nauczycieli, może i rodzice nie musieliby wydawać kasy na początku roku szkolnego na różne zachcianki.
Tymczasem początek roku szkolnego i pierwsze wywiadówki to istna "żebranina" o pieniądze. Szeregowi nauczyciele postawieni w trudnej sytuacji przez dyrektorów muszą na pierwszych spotkaniach przedstawić rodzicom dramatyczny obraz finansowy ich placówek, gdzie brakuje nawet... na kredę.
Spotkania z rodzicami zaczynają się od pieniędzy i głównie temu poświęcona jest większość czasu na wywiadówkach. Uczeń, jego potrzeby, program nauczania... to wszystko schodzi na plan dalszy.
Rodzice pokornie kiwają głowami i wyciągają portfele... "dla dobra dzieci". Nauczyciel jest przekonujący. "Bo wiecie Państwo nie mamy na podstawowe wydatki".
A jak jest naprawdę?
Wystarczy zajrzeć do budżetu Wadowic, a od razu przekonamy się, że szkoły dostają co roku furę pieniędzy. Na zadania oświatowe gmina otrzymuje 28 mln zł od rządu subwencji oświatowej, ale jeszcze dokłada, wydaje 33 mln złotych. Z tego ponad 90 procent to pensje, pochodne, szkolenia, wyjazdy służbowe, dodatki mieszkaniowe dla nauczycieli.
Przy okazji. Czy wiecie, że sam fundusz świadczeń socjalnych dla nauczycieli w Wadowicach to prawie milion złotych, a wydatki na pomoce naukowe i zakup książek we wszystkich szkołach gminy nie przekroczy w tym roku nawet 450 tysięcy złotych?
Okazuje się też, co jest bardzo ciekawe, że utrzymanie dziecka dla budżetu w każdej szkole kosztuje inną kwotę. Dla przykładu koszty edukacji dziecka w Zespole Szkół Publicznych nr 1 w Wadowicach wynoszą 6 173 zł rocznie, a w Szkole Podstawowej w Babicy 14 508 zł. Im mniejsza szkoła tym większy koszt.
Dyskusja: