Dzięki ich walce, podtrzymującej tożsamość narodową i trwającej w świadomości kolejnych pokoleń, a powracającej antykomunistycznymi zrywami lat 1956, 1968, 1970, 1976, czy wreszcie „Solidarności" w roku 1980 mogła się odrodzić w 1989 r. jako państwo niepodległe. Jednak stosunek Sowietów do „polskiej państwowości" nie był stały i jednolity, ale ulegał rozmaitym fluktuacjom.
Pod koniec II wojny światowej i w pierwszych latach po niej Rosjanie wypróbowywali i przymierzali wiele wariantów rozwoju sytuacji na ziemiach na zachód od Bugu. Bo te na wschód od obecnej granicy RP uznawali za swoje, bez względu na świadomość narodową ludności tam mieszkającej. Los Polaków po drugiej wojnie światowej dopełnił się pomiędzy dwiema wiosnami – roku 1945, kiedy porwano do Moskwy przywódców Polskiego Państwa Podziemnego, i roku 1947, kiedy ludzie Stalina i NKWD ogłosili drugą tzw. „amnestię" na ziemiach polskich.
Nie mylmy przyczyn ze skutkami. Dążmy do prawdy
Internetowa publicystyka ma pewną przewagę nad publikacjami w prasie papierowej. Pozwala bowiem na natychmiastową dyskusję, pokazując zarazem poziom adwersarzy. Kiedy niektórym brakuje argumentów – zaciekle atakują autora. Kiedy ich pozorne argumenty czy inne tzw. wrzutki zostaną obnażone i zdruzgotane – atakują autora jeszcze zacieklej. Dyskusja zamiast skupiać się na problemie i wokół zagadnienia, staje się wymianą ciosów ad personam, bez jakiegokolwiek sensu dla meritum. Szkoda na to czasu.
Lepiej poczytać, poszukać wiedzy. Nie trwać w nie tylko siermiężnym ale całkowicie wymanipulowanym przez komunistów micie „świetlanej Polski Ludowej", lecz pójść w dyskusji dalej – szukać odpowiedzi na podstawowe pytanie: Jak było naprawdę? I tu, o ironio, zgadzam się z jednym z cynicznych krytyków, który ironicznie odwoływał się do Jana Pawła II – głoszącego, że: Tylko Prawda Nas wyzwoli. Zatem, mimo, że nie znam Prawdy Absolutnej, podobnie zresztą, jak nie zna jej ów komentator, zgadzając się ze słowami naszego Wielkiego Rodaka, zachęcam do poszukiwania prawdy.
Nawet, jeżeli obala ona mity dzieciństwa i młodości wielu ludzi wychowanych w Polsce ludowej, przesiąkniętych peerelowskimi kłamstwami na temat Wyklętych. I tym bardziej, jeżeli w miejsce fałszywych mitów o „utrwalaniu władzy ludowej" i „walkach z bandami" daje owa prawda i wiedza poczucie dumy z bycia Polakiem.
Bo nie należy obrażać się na prawdę, ale weryfikować wiedzę i odkrywać tę prawdę. Im większy obszar prawdy i prawdziwej wiedzy jest społeczeństwu dostępny, tym mniej podatne jest ono na kłamstwo i manipulację. I tym łatwiej może odróżnić owych trwających w kłamstwie i ich intencje. Historia jest nauczycielką życia. Także historia Wyklętych i ich walki o Polskę. I nawet historia kompletnie zwasalizowanej i państwowo zdegenerowanej „Polski Ludowej" – pokazująca, że zdrada dobra musi owocować złem.
Komentatorowi zarzucającemu, że nie podaje przypisów przypominam, że artykuł prasowo-publicystyczny nie jest dysertacją naukową, w której obowiązuje stosowanie aparatu krytycznego. Równocześnie, ponieważ komentator ów twierdzi, iż publikacje towarzysza pułkownika Wałacha et consortes mają „wartość naukową" uprzejmie proszę o wskazanie chociażby jednego przypisu w tych publikacjach. Przytaczane przeze mnie przykłady są ilustracją tego o czym piszę dotyczącą bezpośrednio wydarzeń na Ziemi Wadowickiej. Nie dobieram ich specjalnie, jako sobie wygodnych. Można znaleźć wiele innych. Cała mitologia PRL i hagiografia UB są zakłamane. Wystarczy poszukać prawdy i ją opisać. Bo tylko prawda jest ciekawa.
Wyrywanie zdań czy fragmentów z całości lub kontekstu byle tylko podjąć agresywną polemikę, jest tyleż żałosne, co niemerytoryczne. Historia jest nauką logiczną a ciąg zdarzeń tworzy tzw. łańcuch przyczynowo-skutkowy, zatem wszelkie próby rozważania zagadnienia bez jego przyczyny i skutku są nonsensowne. Znacznie poprawniejsze i poznawczo twórcze – chociaż niektórzy komentatorzy musieli by się chyba nieco poduczyć – jest holistyczne czyli całościowe ujęcie zagadnień. Wtedy do niczego nie trzeba dorabiać ideologii a obraz wydarzeń jest bliższy obiektywnej wiedzy.
Niektórzy komentatorzy prócz rozdawania razów przyznają także lub odmawiają przyznania kompetencji atakowanym przez siebie adwersarzom. Czy jednak sami dysponują jakimikolwiek kompetencjami uprawniającymi do takich ocen? Próba odmawiania kompetencji historyka doktorowi habilitowanemu historii – aktywnemu pracownikowi instytutu historycznego wyższej uczelni kompromituje adwersarzy. Ale skoro Józef Brynkus nie podzielił ich poglądów to... nie ma prawa? Mimo, że nie ja przywołałem profesora a moi krytycy, apeluję do Was o opamiętanie i opanowanie demagogicznych zapałów.
Dyskusja pokazała, że wielu spierających się na temat walki Żołnierzy Niezłomnych o wolność Polski myli przyczyny owej walki z jej skutkami. Obrońcy władzy bolszewickiej w Polsce podważają zasługi Wyklętych, nie zauważając, że gdyby nie postawa tych ostatnich patriotów Rzeczypospolitej, to Polska zostałaby sprowadzona przez Rosję Sowiecką do roli swoistego getta dla Polaków, rezerwuaru taniej siły roboczej pracującej dla potęgi komunistycznego imperium, getta realizującego w dodatku politykę powolnego wyniszczania polskiej świadomości narodowej. Bo w gruncie rzeczy taka była „suwerenność" PRL. Suwerenność, czyli prawo decydowania i stanowienia o standardzie własnego organizmu państwowego jest jednym z elementów niepodległości. Podstawowych praw suwerena w PRL próżno szukać.
W ciągu całego okresu trwania Polski Ludowej tylko dwa razy przeprowadzono formalnie procedurę głosowania, która mieści się w określeniu „wyborów". Były to tzw. referendum ludowe w 1946 r. i wybory do Sejmu Ustawodawczego wiosną 1947 r. Problem w tym, że w obydwu przypadkach poza elementami demokracji wyborczej, gdzie społeczeństwo miało pewne możliwości – mimo panującego straszliwego terroru, realizowanego przez PPR, UB, KBW, MO, ORMO, ZWM i ZMP – wypowiedzieć się za lub przeciw proponowanym wariantom czy kandydatom, obóz sowiecki przejął kontrolę nad selekcją i sumowaniem wyników, przeprowadzając skuteczną operację całkowitego ich sfałszowania. Bo to nie było zafałszowanie, jakieś częściowe zniekształcenie wyników, ale praktycznie diametralne ich odwrócenie w fazie „podliczania" czy „przekazywania do nadrzędnych komisji". Zatem te dwie – jedyne formalnie demokratyczne – procedury zostały sfałszowane.
Wszystkie pozostałe „akty wyborcze" z okresu Polski Ludowej z pojęciem wyborów nie miały nic wspólnego, bowiem nie dawały żadnej możliwości wyboru. Były tylko głosowaniem, czyli oddaniem głosu. Były klasycznym przykładem wykonania rozkazu „daj głos" przez dobrze wytresowanego psa. To porównanie z psem jest nieprzypadkowe i całkowicie zasadne, bowiem owo oddanie głosu miało znaczenie o tyle, że symbolizowało zgodę na wprowadzony i panujący bolszewicki porządek prawny, albo przynajmniej uległość wobec systemu. W dokumentacji gromadzonej na obywateli pozostających w szczególnym zainteresowaniu organów UB/SB odnotowywano po takim „akcie" – „W wyborach do Sejmu PRL głosował bez skreśleń". Dla tej wiedzy nie trzeba było podglądać obywatela, wystarczyło, że nie korzystał z przygotowywanych kabin. Jeżeli zaś tam wszedł odnotowywano „W wyborach do Sejmu PRL korzystał z pomieszczenia za zasłoną".
Kolejnym dowodem braku suwerenności jest brak własnej wymienialnej waluty. Bo wprawdzie Polska ludowa miała swojego „złotego", jednak nie tylko nie był on wymienialny w normalnych relacjach i transakcjach rynkowych, ale w dodatku jego siła nabywcza określana była przez wiele czynników pozamerytorycznych, w tym, m.in. przez wartość tzw. rubla transferowego, nieznanej światu waluty, za jaką polską gospodarkę rabował regularnie sowiecki moloch.
Ponadto na terytorium PRL stacjonowały w całkowicie eksterytorialnych enklawach obce wojska – czyli Armia Radziecka. Sytuacja ta nie pozostaje w żadnej proporcji do np. wojsk amerykańskich stacjonujących w Europie Zachodniej, bowiem Amerykanie za swoje stacjonowanie płacili i płacą owym krajom olbrzymie sumy – po prostu dla tych państw i społeczeństw opłacalne. Ich pobyt tam napędza koniunkturę wielu miejscowym producentom i usługodawcom. Zaś Sowieci nie tylko nie płacili, ale jeszcze rabowali i gwałcili. I traktowali swój pobyt jako łaskę dla podbitych, okupowanych czy w najdelikatniejszej interpretacji podporządkowanych. A Polacy pożytku z tego pobytu nie mieli absolutnie żadnego. Niewątpliwie więc bazy sowieckie na terytorium polskim były dowodem na niesuwerenność owej niby-Polski.
Jeden z dyskutantów z uporem maniaka trwa przy swojej wizji PTSD czyli stresu pourazowego, jako przyczyny walki Wyklętych o niepodległość. Aby zamknąć ten – mimo, że interesujący, ale bardzo wszak poboczny i pozahistoryczny wątek – trzeba zauważyć, że jeżeli nawet zjawisko to występowało, to było ono skutkiem nie przyczyną. Chyba, że za przyczynę walki o niepodległość uznamy stres po jej utracie. Ale ten miał cały naród. Co wobec tego z Polakami, którzy w walce udziału nie brali? A ci, którzy łasili się do okupantów? Czy tylko cierpieli na znieczulicę, czy jednak... po prostu byli zdrajcami?
Wiosna 1945, czyli skąd się wzięli Wyklęci?
Tytułowe pytanie jest niewątpliwie jednym z podstawowych w całej dyskusji nad początkami komunistycznej władzy w Polsce. Przecież Siła Zbrojna Polskiego Państwa Podziemnego – Armia Krajowa, została rozwiązana rozkazem Komendanta Głównego AK gen. Leopolda Okulickiego „Niedźwiadka" z 19 stycznia 1945 r., jako powołana do walki z najeźdźcami z 1939 r. W międzyczasie, w 1941 r. jeden z najeźdźców, czyli ZSRS, przeszedł wszak – aczkolwiek raczej nie z własnej woli – do obozu naszych sojuszników. Ba, kiedy byt komunistycznego państwa sowieckiego był zagrożony i potrzebowało ono pomocy materialnej oraz odciążenia wojennego poprzez działania na innych frontach, ZSRS podpisał nawet układ sojuszniczy ze znienawidzoną przez siebie Polską.
To nie był pakt z jakimś „obozem londyńskim", jak polskość określała komunistyczna propaganda, ale z jedynym legalnym przedstawicielstwem Polski i Polaków tudzież jedyną legalną władzą uznawaną przez Polaków. W społeczeństwie polskim nie było podziału na obozy, dlatego po 1944 r. nie było żadnej „wojny domowej". Jeżeli społeczeństwo uznać za obóz, to prawie całe, mimo oczywistego w warunkach demokracji pluralizmu partyjnego, było przede wszystkim „obozem polskim". Z nielicznymi wyjątkami obcych agentów czyli sługusów Stalina i Hitlera.
Zdecydowana większość społeczeństwa bardziej lub mniej jawnie opowiedziała się w 1939 r. i kolejnych latach przeciwko najeźdźcom. Nawet, jeżeli nie wszyscy walczyli z bronią w ręku, to opór przeciwko wrogiej władzy był powszechny i przybierał rozmaite formy. I praktycznie wszyscy Polacy nie tak wyobrażali sobie zakończenie wojny. Ci, którzy walczyli z bronią w ręku śpiewali o swoich marzeniach odzyskanej wolności: „Alejami z paradą, będziem szli defiladą". A zamiast tego wypełnili eszelony na Sybir, kazamaty lubelskiego czy rzeszowskiego zamku i z czasem coraz większej liczby innych więzień NKWD i UB.
Czy – kiedy wojna dobiegała końca a potem wreszcie się skończyła – chcieli walczyć dlatego tylko, bo tylko to umieli? Bo taki mieli kaprys? Bo cierpieli na jakieś PTSD? Zdecydowanie nie. Chcieli żyć w wolnym kraju, uczyć się, kochać, zakładać rodziny. I oczywiście pracować nad odbudową i rozwojem kraju – swojego kraju. Gdyby nie plany sowieckie – kolonizacji Polski w mniejszym lub większym zakresie – zapewne konspiracja wojenna miałaby ów wymarzony epilog. Niestety, dla nowych sowieckich władz Polski rozwiązanie to nie było wystarczające. Społeczeństwo polskie mające swoich bohaterów, opromienionych walką o niepodległość, pochodzących nie z nadania komunistów i nie będących zwolennikami nowo zainstalowanej władzy, nie dałoby się łatwo sterować i podporządkować.
Likwidację warstw kierowniczych narodu i najaktywniejszych obywateli Rzeczypospolitej, zapoczątkowaną Zbrodnią Katyńską, komuniści chcieli kontynuować w 1944 roku i latach następnych. Bo plany Sowietów były dalekosiężne. Skoro nie udało się w 1920 r. i nie całkiem udało się w 1939, to może uda się w 1944 czy 1945 r.? Należało tylko pozbawić społeczeństwo polskie tych, którzy mogą stanąć na czele buntu przeciwko okupantom i tych, którzy w owym buncie są najaktywniejsi i doświadczeni. Powodzenie owej polityki „obezgołowienia" czyli pozbawienia głowy – warstwy przywódczej i najaktywniejszej – społeczeństwa polskiego było podstawowym warunkiem zdobycia władzy nad Polakami i zaprowadzenia sowieckiego porządku w Polsce. Wypróbowali ten wariant m.in. w tzw. obławie augustowskiej, a przez wiele lat realizowali w rejonach swych baz na terenie Polski. Nieprawda? To skąd się wzięły wielkie cmentarzyska np. w pobliżu Bornego-Sulinowa?
Reszta zrealizowana została by z czasem przez całkowite podporządkowanie społeczeństwa i stopniowe jego wynarodowienie, a przede wszystkim przez całkowitą eksterminację elementu niezdegenerownego. Do tego prowadziły usilne – pod pretekstem nawiązania „rozmów AK z generałem Iwanowem (fikcyjne nazwisko Sierowa) ze sztabu Żukowa", bo tak opiewało „zaproszenie" przekazane przez pułkownika NKWD Pimienowa – poszukiwania przedstawicieli najwyższych władz Polskiego Państwa Podziemnego, członków Rady Jedności Narodowej z wicepremierem Rządu RP Janem Stanisławem Jankowskim, i Komendanta Głównego AK, gen. L. Okulickiego.
W rzeczywistości Sowieci nie planowali żadnych rozmów. Kiedy już do nawiązania kontaktów doszło, niektórzy przywódcy PPP słusznie ocenili, że stopień infiltracji NKWD wokół nich jest tak duży, iż prosta ucieczka ratuje tylko ich samych, ale społeczeństwa nie chroni przed dalszymi represjami. W dodatku daje Rosjanom argumenty w międzynarodowych przetargach o los Polski. Kazimierz Pużak, przywódca polskich socjalistów tak to wspominał:
Gdybyśmy nie wzięli udziału w tej konferencji – to sądząc po dalszych perypetiach – Moskale mogliby z całą stanowczością twierdzić, że podziemie polskie unika spotkań, gdyż ma na sumieniu wszystkie akty antyradzieckie i oczywiście dąży do wojny z ZSRR (...) niezależnie od przypuszczeń racja stanu wymagała bez względu na to co wyniknie, stawiennictwa naszych osób
A niektórzy niestety do końca wierzyli w szczerość Sowietów. Wyznaczeni jako sowieccy namiestnicy Polski stalinowscy agenci, „polscy" komuniści Bierut i Osóbka-Morawski byli od początku poinformowani przez pełnomocnika NKWD na obszarze Polski, gen. Sierowa o zamierzonym aresztowaniu przywódców polskich. Nie bronili ich bynajmniej. Pertraktowali jedynie z Sowietami o zakresie ewentualnych korzyści, jakie wynikną z aresztowania lub ewentualnego „pozyskania" niektórych z polskich niepodległościowców. W grupie przewidzianej do aresztowania i postawienia przed sądem w Moskwie był nawet nie biorący ze względu na stan zdrowia aktywnego udziału w bieżącej działalności politycznej były premier Wincenty Witos. Bolszewicy pamiętali, że miał odwagę stanąć na czele rządu, gdy ich armie maszerowały w 1920 r. na Warszawę i Lwów.
Ostatecznie krajowi przywódcy PPP porwani zostali 28 marca 1945 r. i wywiezieni do Moskwy, gdzie już po zakończeniu wojny „osądzono" ich za opór przeciwko najeźdźcom, „kolaborację z Niemcami" i „przynależność do zbrodniczej nielegalnej organizacji AK". Ponieważ Stalin, który najpierw przez ponad miesiąc udawał, iż o niczym nie wie, ostatecznie obiecał anglo-amerykańskim sojusznikom, że wyroki nie będą surowe, rzeczywiście ogłoszone kary nie były, jak na sowieckie warunki najwyższe. Ale tacy przywódcy jak wicepremier Jankowski czy gen. Okulicki nie mieli prawa powrócić do ojczyzny i w ogóle wyjść poza świat gułagów. Generała Okulickiego według wszelkich dostępnych relacji i informacji zamordowano w więzieniu w noc wigilijną 1946 r. Wicepremier Jankowski skazany na 8 lat „zmarł w więzieniu" we Władymirze na dwa tygodnie przed końcem wyroku. Także w więzieniu zmarł minister Stanisław Jasiukowicz. Ci, którzy powrócili z ZSRS nadal byli zagrożeniem dla komunistów. W Polsce Ludowej ponownie aresztowani zostali m.in. Kazimierz Pużak i Stanisław Mierzwa, po czym ten pierwszy „zmarł" w więzieniu w Rawiczu w 1947 r.
W takich okolicznościach i przy takim stosunku nowych okupantów do przywódców walki o niepodległość, jej uczestnicy na niższych szczeblach, szeregowi żołnierze konspiracji w większości nie mogli mieć złudzeń. Także ich w każdej chwili mogła czekać eksterminacja, a przynajmniej wieloletnie zesłanie czy więzienie. Pozostawali w konspiracji, w lesie, czy wracali do niego, bo tam było bezpieczniej. Mogli sami przetrwać, ale także przeciwdziałać aktom przemocy, realizowanym przez komunistyczne władze wobec społeczeństwa polskiego.
Szczerość czelistów czyli o tzw. „amnestiach" w praktyce
Po likwidacji przywódców pozostawał problem likwidacji ich podwładnych, żołnierzy i wszystkich innych uczestników konspiracji. Także w tym zakresie stanowisko władz komunistycznych ulegało zmianom w zależności od dyrektyw sowieckiego mocodawcy czyli najczęściej politycznego zapotrzebowania ZSRS w przetargach międzynarodowych. Jedną z form walki z podziemiem – mającą pozorować „normalizację" stosunków w Polsce, a prowadzić do późniejszej eksterminacji żołnierzy niepodległości, były tzw. „amnestie", których dwa warianty ogłoszono w 1945 i 1947 r.
Wzięcie owego słowa w cudzysłów jest uzasadnione, bo owych dekretów amnestyjnych nie wydawała władza legalna na obszarze Polski, ale narzucona władza obca. Ponadto amnestie stosuje się wobec przestępców, zaś jedynym „przestępstwem" Żołnierzy Niezłomnych była walka o niepodległość Polski. Poza fasadowością i pozornością sformułowań o „darowaniu i puszczeniu w niepamięć" dotychczasowej działalności objętych nią żołnierzy podziemia, nie były one, jak zwykle ocenia się amnestie, gestami wspaniałomyślności władzy, ale perfidnymi czekistowskimi operacjami, mającymi umożliwić dalszą walkę z najaktywniejszymi przedstawicielami społeczeństwa polskiego. Badacze oceniają je nie jako drogę żołnierzy podziemia do legalnego życia w nowej rzeczywistości, ale do zagłady struktur i ludzi stawiających opór nowej władzy. Zainteresowanym dyskusją polecam książkę „Komunistyczne amnestie lat 1945-1947 – Drogi do „legalizacji" czy zagłady?" pod red. dra Wojciecha Muszyńskiego.
Jeden z najbardziej osławionych oprawców UB/SB, Adam Humer określił po latach amnestię z 1945 r. mianem „akcji państwowo-politycznej" zaś amnestię z 1947 r. nazwał „przedsięwzięciem operacyjnym o charakterze politycznym". Większość dowódców podziemia, m.in. w Małopolsce, oceniało w 1945 r., że ujawnienie się przed władzami komunistycznymi jest równie niebezpieczne, jak nie ujawnienie.
Represje groziły w każdym wypadku, a ich uniknięcie najczęściej było efektem przypadku. Bo zamiarem NKWD była eksterminacja wszystkich myślących samodzielnie Polaków. Z brutalną szczerością wspominał o tym po swej ucieczce na Zachód inny komunistyczny „specjalista", ppłk Józef Światło, mówiąc, że celów tego zbrodniczego planu nie ukrywano na konferencjach PPR i UB. Według owego planu amnestii z 1945 r. opracowanego przez gen. Sierowa chodziło o to „aby ustalić skład osobowy działaczy niepodległościowych w okresie okupacji, co [by] mu umożliwiło masową deportację, bez sądu członków AK". Amnestia zatem miała służyć nie uniknięciu represji, ale właśnie zidentyfikowaniu wszystkich osób, mających być poddanych represjom. A osobę Światły warto przypomnieć Wadowiczanom, gdyż w latach 1938-39 pełnił służbę jako szeregowy (jeszcze pod swoim prawdziwym nazwiskiem, Izaak Fleischfarb) w 12 Pułku Piechoty Ziemi Wadowickiej. Zainteresowanych odsyłam do książki prof. Andrzeja Paczkowskiego „Trzy twarze Józefa Światły". Tak, historia jest ciekawa.
Osobną sprawą była praktyka stosowania postanowień dekretów amnestyjnych przez komunistów. Dekret z 1945 r. nakazywał np. zwolnienie aresztowanych wcześniej i przebywających w więzieniach żołnierzy podziemia. Ale tenże dekret wyłączał spod działania „amnestii" osoby działające w konspiracji na stanowiskach kierowniczych. Często dawało to pretekst do represjonowania – mimo dekretowego zakazu – osób, które bezpieka uznawała za dowódców.
Major Władysław Kęsek, były komendant Okręgu Cieszyńsko-Podhalańskiego Narodowej Organizacji Wojskowej później Narodowego Zjednoczenia Wojskowego, ujęty został podczas obławy w Wadowicach i okolicy 18-19 lipca 1945 r. a zatem, przed wejściem w życie dekretu amnestyjnego (2 sierpnia 1945 r.). Ostatnio pełnił w konspiracji tylko funkcję zastępcy szefa ochrony przemysłu Delegatury Rządu RP w Okręgu Śląskim AK, zatem w myśl wytycznych dekretu powinien zostać zwolniony z więzienia.
Jednak WUBP w Krakowie w jego – oraz w 18 innych przypadkach – odmówił wykonania postanowień amnestyjnych! Oprócz uzasadnienia ideologicznego – „zdeklarowany wróg władzy ludowej" – sfałszowano dokumentację prowadzonego przeciwko niemu śledztwa, przedstawiając mu do podpisania „zarzuty" w dniu 3 sierpnia 1945 r., a zatem już po wejściu w życie amnestii. Zgodnie z obowiązującymi wtedy przepisami komunistycznego prawa wojennego, w tym wytycznymi samego Ministra Bezpieczeństwa Publicznego Stanisława Radkiewicza, nie wolno było przetrzymywać bez sankcji prokuratora lub sądu zatrzymanych w WUBP – dłużej niż 48 godzin, w PUBP w zasadzie dłużej niż 96 godzin, ale jeżeli PUBP zlokalizowany był dalej niż 100 km od siedziby prokuratury – dłużej niż 6 dni (144 godziny).
Od ujęcia mjra Kęska do chwili jego formalnego aresztowania upłynęło 15 dni! Jak z tego widać, złamanie prawa formalnego (terminu przedstawienia zarzutów) było dla komunistów dogodnym fortelem dla nie wykonywania prawa (dekretu o amnestii) w ogóle.
Drugą amnestię, w 1947 r. komuniści realizowali w odmiennych warunkach politycznych i społecznych. Po rozbiciu większości oddziałów podziemia i zastraszeniu społeczeństwa mogli praktycznie dyktować warunki. Społeczeństwo było udręczone skutkami sowieckiej okupacji a mechanizmy demokracji zostały przez komunistów kompletnie zdestruowane. Skorzystanie z amnestii dawało minimalną szansę na przetrwanie, ale należy pamiętać, że informacje uzyskane przez UB w czasie ewidencjonowania ujawnionych były podstawą do inwigilacji najaktywniejszych przedstawicieli społeczeństwa przez kolejne kilkadziesiąt lat. Tak bezwzględnie prześladowano np. por. Jana Ziomkowskiego „Śmiałego". Nic dziwnego, że zdecydowana większość żołnierzy podziemia niepodległościowego, których „amnestie" dotyczyły, starała się uniknąć ujawnienia w 1945, a jeżeli było to możliwe, także w 1947 r.
Ci, którzy musieli ujawniali się. Jak w 1945 r. Mieczysław Wądolny – wtedy sierż. pchor./ppor. BCh-AK „Żbik", czy kapral BCh-AK Jan Sałapatek „Orzeł", jak w 1947 r. Mieczysław Spuła „Feluś". Kiedy bezpieka usiłowała ich zlikwidować wracali do lasu. Wielu za ujawnienie zapłaciło życiem prawie natychmiast – jak kpt. Feliks Kwarciak „Rola", „Skawa", „Staszek", „Siwy", zastrzelony prze funkcjonariuszy UB na wadowickim moście przez Skawę w czerwcu 1947 r. Taka była szczerość komunistów. Czym zatem była Polska Ludowa? Zbiorowym łagrem dla Polaków?
Michał Siwiec-Cielebon
Dyskusja: